Słupskie Latarnie

SWG

Są znaki na niebie i ziemi. Są znaki i w Słupsku, które mówią, że Struggle With God wyszło do ludzi z nową płytą.

Zespół przerywa niemal czteroletnią, płytową ciszę. Grupa istnieje od 2009 roku, po drodze wydając demo, a później (2012) bardzo dobrą EPkę „Lid Curtain”. Potem koncertuje coraz rzadziej, zwłaszcza poza macierzystym Słupskiem.
W grudniu 2015 w Internecie pojawia się informacja o pracach nad nowym wydawnictwem, wspierana dość tajemniczym video-teaserem na YouTubie z Kościołem Mariackim w Słupsku w roli głównej. W styczniu 2016 „Letarg” wychodzi na światło dzienne.

Mini-album zawiera pięć kompozycji o dziwnych i krótkich tytułach (np. Kostropata, Domkirke, Kąsacz). Całość otwiera króciutki, ledwie ponad dwuminutowy „Sztylet”. Pierwsze dźwięki to męski krzyk, który za pierwszym razem przysparza o niezły dreszczyk. Ostro brzmiącym gitarom zaś towarzyszy gęsta i dynamiczna perkusja, a same uderzenia są precyzyjne jak mechanizm szwajcarskiego zegarka. Jeszcze ciekawiej jest po „Sztylecie” – „Domkirke” to krótki motyw, trwający mniej niż minutę. Zwięźle i treściwie, jak na mrocznie brzmiące, kościelne organy. Czy prawdziwy organista zagrał z SWG? O takie nuty prędzej posądziłbym gitarzystę – Michała Mezgera, który znany jest z różnych artykulacyjnych eksperymentów.
„Domkirke” płynnie przechodzi w utwór „Kostropata”. Bardzo fajny zabieg, nie jest nadzwyczajnym odkryciem, ale piękno tkwi w szczególe.
Na koniec zespół przytacza masywnego „Niedźwiedzia”. To najdłuższa, ponad trzynastominutowa, rozbudowana kompozycja. Tutaj muzycy wchodzą na wyższy poziom swoich możliwości. Zmieniają się riffy, tempa. Pomiędzy nimi zastosowano udane mostki. Wokale na „Niedźwiedziu” są najbardziej czytelne, dzięki czemu można wreszcie zrozumieć słowa za pierwszym odsłuchem. Coraz mniej dźwięków na koniec, jednak robi się jeszcze bardziej tajemniczo i –co ciekawe – przyjemniej dla ucha.

„Letarg” to interesujący zapis kolejnego etapu istnienia grupy. Struggle With God zrezygnowało z basu, pozostawiając miejsce tylko dla perkusji i gitary. Zaważyło to na brzmieniu zespołu, które teraz poszło nową drogą – jest nieco więcej melodyjnych dźwięków, poszukiwania ich w nieco innych źródłach. Stary duch, natomiast, wciąż tkwi w niskim strojeniu i głośnym pierdolnięciu, na którym grupa zbudowała swoją markę. Zmienił się też charakter perkusji, która stała się dziksza, dosadniejsza, ale przy tym niesamowicie precyzyjna.

Demówka SWG jest dobrą propozycją przede wszystkim dla ludzi, których interesują poczynania podziemnych, lokalnych kapel. Słupska scena (niestety) nie może się pochwalić wielkością, różnorodnością, czy wieloma składami znanymi także w sferze krajowej. Warto, mimo to, zwrócić uwagę na Pomorze, które nie zamyka się tylko w Trójmieście. Struggle With God może być latarnią jasno oświetlającą punkcik z napisem „Słupsk”. Udowadniają to swoją najnowszą produkcją.
MW

 

„Get Your Body On A Dancefloor”

Z gatunkami muzycznymi jest tak, że są grupy ludzi (narody albo jeszcze mniejsze społeczności), które specjalizują się w jakimś stylu, albo kreują coś, co rozlewa się trochę szerzej i wtedy tamtych uznaje się za „ojców” takiej muzyki. Eurodance to domena Niemców. Nie nazywa się jednak „Germandance”, bo Niemcom zaczęli wtórować Belgowie czy Holendrzy, ale niewątpliwie to ci pierwsi położyli fundament.

Niektóre źródła podają, że początki eurodance’u sięgają lat osiemdziesiątych, albo i jeszcze wcześniej. Fakt, większość formacji tego nurtu rozpoczynało działalność u schyłku ósmej dekady XX wieku, ale nie widzę zasadności uznawania np. Modern Talking jako twórców działających w tym nurcie. Dieter Bohler i Thomas Anders, wraz z podobnymi grupami położyli fundament pod tę metodę tworzenia muzyki, jednak za moment narodzin eurodance uznałbym rok 1989 –przełomowy w historii starego kontynentu. Rozkwit zaś to lata 90-te (co nie ulega wątpliwości) i tym samym schyłek wraz z końcem tej barwnej dekady.

Muzyka taneczna ma swoje korzenie jeszcze w latach siedemdziesiątych, czyli w erze disco. Wszystkie późniejsze gatunki, służące głównie imprezowemu nastrojowi, zasadniczo opierają się na tym samym szkielecie – rytm z wyrazistym basem, do którego łatwo się ruszać, wpadające w ucho melodie i proste, wręcz banalne, teksty o pozytywnym wydźwięku. Do tego chwytliwy refren, nawet z jakąś prymitywną zaśpiewką, i gotowe. Różnice pojawiają się wraz z postępującym czasem, który eliminuje instrumenty na rzecz elektroniki. Na czym więc polega fenomen eurodance, skoro jest to muzyka równie banalna? Znów przenosimy się do Niemiec…

W 1975 roku powstaje zespół Boney M, który formuje Frank Farian – człowiek, który w zasadzie nadaje kierunek dalszemu rozwojowi muzyki tanecznej w Europie. Farian nie został członkiem zespołu, ale wiedział jak nim pokierować, żeby osiągnąć sukces. Dobiera odpowiednich producentów, muzyków i tak dalej. Idąc za ciosem (i mając w rękach przepis na sukces) formuje kolejne dance’owe składy i w roku 1988 powstaje Milli Vanilli. Grupa błyskawicznie staje się popularna i zdobywa nawet Grammy, ale na jaw wychodzą kulisy patentów Fariana – Fab Morvan i Rob Pillatus nie byli prawdziwymi wokalistami zespołu, lecz tylko występowali w teledyskach jako „twarze”. Grammy zostaje im odebrana (jedyny raz w historii tej nagrody!), a zespół traci sympatię słuchaczy. Frank Farian trochę się sparzył, ale nie powstrzymuje go to od dalszej działalności menedżerskiej. Dzięki niemu powstają La Bouche i Le Click, które wywierają silny wpływ na rozwój nurtu eurodance.
Euro-mistrzom często jednak pomagali czarnoskórzy muzycy (pochodzący z USA oraz innych zakątków globu), do których najczęściej należały partie wokalne, nierzadko rapowane. Trend ten zapoczątkował… Frank Farian, wcielając do Boney M Bobbiego Farella, byłego marynarza i DJ’a pochodzącego z Aruby i zamieszkałego w Niemczech. Czarni muzycy pojawili się też w Milli Vanilli, La Bouche, Le Click, a także w zespołach niezwiązanych z Farianem (SNAP!, 2Limited, Corona, Mr. President, Technotronic itd.), czyli w sumie w większości grup działających w nurcie. Najbardziej znanym, czarnoskórym muzykiem eurodance jest Dr Alban, który rozpoczął swą karierę w Sztokholmie, gdzie studiował stomatologię (dlatego ten „doktor”). Ponadto Alban jest chyba jedynym czarnym, obok Haddaway’a, który działał wówczas solo, nie zaś jako członek grupy.

Frank Farian (a właściwie Franz Reuther, bo Farian to pseudonim) formował swoje zespoły u siebie, czyli w Niemczech, jednak ich sukcesy zagraniczne zainspirowały muzyków w innych krajach europejskich, (jak była mowa wcześniej) dlatego Niemcy szybko tracą monopol, a gatunek staje się nieco bardziej kosmopolityczny. W Belgii powstaje Technotronic („Pump up the jam”), w Holandii 2Limited („No limits”). Włochy mogły pochwalić się Coroną i Gigi D’agostino (choć ten mocno skłaniał się ku techno). Szwecję reprezentowali Ace Of Base oraz wspomniany wcześniej Dr Alban. Przedstawiciele niemieckiego prymatu to m.in.: Milli Vanilli, La Bouche, Le Click, Mr. President, Fun Factory, E-Rotic, SNAP! itd. Oczywiście twórców i zespołów jest znacznie, znacznie więcej, ale starałem się wymienić tych, którzy odcisnęli szczególne piętno na gatunku. Nie udało się rozwinąć polskiej gałęzi eurodance. Być może gdzieś tam istniały jakieś pojedyncze utwory nawiązujące do stylu, ale nie było to nic znaczącego, skoro niewiele o tym wiadomo. Nad Wisłą wówczas triumfy święciło disco polo, w pewnym stopniu samorodny gatunek muzyki tanecznej.

Eurodance przyczynił się także do zaistnienia terminu zespół jednego utworu. Przedstawiciele tego gatunku tworzyli głównie po to, żeby zdobyć popularność i wszelkie inne korzyści, które za sobą niesie. Nawet jeśli rzeczywiście muzyka stała się sposobem na życie, to jednak wartość artystyczna schodziła na dalszy plan. Trudno jest wydawać hit za hitem, a nawet jeśli taki udało się stworzyć, to resztę albumu stanowiły „zapchaj dziury”, będące jeszcze bardziej kiczowate od „smesz hitu”. Wytwórnie zaczęły więc stawiać na składanki, żeby jakoś ratować sytuację. Charakterystyki wydawniczej (że się tak wyrażę) gatunku dopełnił rynek piracki – tworzone chałupniczo składanki, masowe przegrywanie kaset od znajomych i ich znajomych. Takie przed-internetowe P2P. Istnieli nawet ludzie, którzy przy okazji nagrywania piratów przemycali swoją DJ’ską twórczość dodając różne remiksy itp.

Niezwykłość eurodance stworzył też tzw. kontekst kulturowy. Nurt kształtuje się w czasie, gdy upada mur berliński. Europa nie jest już podzielona, jednak jej wschodnia część nie chce już dłużej odstawać od zachodniej. Rozpoczyna się więc wielki import na wschód wszystkiego, co zachodnie – zasad wolnego rynku, samochodów, przedmiotów codziennego użytku i popkultury. Ta ostatnia dociera w nieograniczonych ilościach w postaci telewizji kablowej i satelitarnej, kaset VHS, czasopism i kaset audio, na których dominuje eurodance – nowoczesna, „zachodnia” muzyka, która w jakimś stopniu scala podzielony dotąd kontynent.

Eurodance jest produktem masowej kultury. Podobnie jak inne gatunki muzyki tanecznej, nie oferuje nic poza możliwością zabawy czy wywołania pozytywnych emocji. Stał się jednak kulturowym zapisem lat 90-tych i poetyki tamtych czasów. Ponadto w sposób symboliczny łączył narody i rasy oraz zabliźniał ranę na granicy między „wschodem” a „zachodem”. Mimo, że minęło już dwadzieścia lat, to spora część tych utworów wciąż uświetnia niejedną imprezę, co wciąż utrzymuje tę muzykę przy życiu.
MW