Pokażmy dobry sound

19441895_638477993024818_8835323621201906329_o

1 lipca w słupskim Motor Rock Pubie zagrał zespół Robert Implant. Na lokalną scenę wraca gatunkowy pluralizm.

Robert Implant to grupa ludzi o dużym poczuciu humoru, o czym świadczy nie tylko nazwa – zespół koncertuje w towarzystwie kartonowego standa z wizerunkiem Karola Strasburgera, kojarzonego z kiczowatym programem telewizyjnym, goszczącym na antenie od niemal ćwierćwiecza.

Żartobliwe emploi zespołu nie odzwierciedla jednak ich stylu muzycznego. Chłopaki grają jak najbardziej serio, choć zachowują zdrowy dystans do tego, co robią. Skład tej interesującej kapeli to prawdziwa mieszanka muzyków znanych z różnych innych bandów, grających w różnych okresach czasu, aczkolwiek wszyscy członkowie są urodzeni w latach 90. Lider – Krzysiek Czajkowski, grał ongiś w zespole Machina, gitarzysta Kacper Stenka i basista Adrian Kolak, przewinęli się przez Glarepoint i SidKid, gdzie z kolei grał także perkusista Miłosz Anioł, który oprócz członkostwa w Implantach może pochwalić się solowym projektem Psylocybia, a także sukcesami w grupach Devour Universe, czy wcześniej Shadow Sun i wielu, wielu innych…

Koncert. W przyjaznej atmosferze Domu Słupskiego Rocka występ rozpoczął się około godziny 21:00. Na początek zespół wykonał dwa covery, po czym Krzysiek przywitał publiczność i zapowiedział kolejne utwory, przewidziane w secie, tym razem autorskie. Oprócz wspomnianego wcześniej kartonowego standu grupa używała także dymnicy, którą podkreślali bardziej psychodeliczne ze swoich utworów. Szybko dała się we znaki przyjazna atmosfera, jaka panowała na scenie. Ponadto urzekło naprawdę dobre brzmienie, co wskazuje na duże umiejętności muzyków i mądre wykorzystanie sprzętu, jakim dysponują.

W utworach, jakie zespół zaprezentował publiczności, czuć było wyraźnie inspirację klasyką rocka, zmieszaną z współczesnymi prądami spod znaku QUOTSA. Szybko okazało się, że to trafne spostrzeżenie, bowiem lada moment zespół wykonał cover Queensów (tytuł już wyleciał z pamięci). Ponadto kapela bawi się dźwiękiem i chętnie improwizuje, dodając niespodziewane pauzy lub fałszywe zakończenia. Podczas improwizacji dał się we znaki talent i pomysłowość Krzyśka Czajkowskiego, który do swojej gitarowej opowieści wplótł krótkie solo z Little Sister  i tym samym ponownie przywołał ducha Queens Of The Stone Age.

Podsumowanie. Robert Implant to ciekawe zjawisko na słupskiej scenie muzycznej. Skład młodych ludzi z otwartymi głowami, którzy wiedzą czego chcą, bawią się muzyką i jednocześnie mają coś do powiedzenia. Starsi koledzy wyznaczają kierunek, ale ci młodsi świadomie nim podążają, tym samym tworząc grupę odbiegającą nieco od słupskich standardów ciężkiego grania, nadając przy tym powiew świeżości i nową jakość w podziemiu. Znakomicie byłoby, gdyby Robert Implant zagościł w innych słupskich klubach tudzież odwiedził sąsiednie miejscowości z Trójmiastem na czele. Ten zespół to naprawdę dobry towar eksportowy.

Marcin Wójcik

Ciemna matka znad jeziora

lonker

W piątek 23 czerwca, Lonker See wypuściło singiel Dark Mother. Utwór ten jest zapowiedzią nadchodzącego, dwupłytowego albumu.

Zespół po znakomitym debiucie i serii świetnych koncertów nie zwalnia tempa. Ciepło przyjęty album Split Image zrobił poważne zamieszanie na gruncie krajowego offu, do tego stopnia, że podczas trasy wyczerpał się nakład. Rzadko dochodzi do takich sytuacji, gdy popyt jest większy niż podaż i łatwo zatem wysnuć wniosek, że jest to najlepszy dowód na nietuzinkowość muzyki Lonker See.

Na 22 lipca 2017 roku gdynianie planują premierę swojego nowego, dwupłytowego albumu. Jak zapowiadają – na jednym krążku mają znaleźć się nowe nagrania plus jamy z gośćmi, na drugim zaś – zapis z koncertu w Olsztynie. To dobra decyzja, żeby opublikować materiał koncertowy, bowiem dopiero podczas grania na żywo muzycy otwierają pełen wachlarz swoich możliwości. Dobrym przykładem może być ich występ podczas SpaceFestu w grudniu 2016, gdzie mimo późnej pory udało się utrzymać sporą grupę ludzi na widowni.

Słuchamy. Singiel, którym grupa zapowiada nowe wydawnictwo, wieje prawdziwą świeżością. Da się jednak odczuć w tym wielowarstwowym utworze pewne stałe elementy, które powoli stają się charakterystyczne dla zespołu. Jest trochę tradycji, szczypta innowacji i dobra dawka niebanalnej improwizacji. Ciekawe, że tym razem saksofon Tomka Gadeckiego odsunął się nieco na drugi plan, oddając pole pozostałym instrumentom.

Wstęp jest kwaśną mieszanką Jimiego Hendriksa, Sonic Youth i yassowych dźwięków a’la Miłość, Trupy tudzież Czan. Punkowe drapanie strun kostką, rzężenie, sprzęgi i buczenie z dęciakiem w tle. Kosmos. Defil Kosmos. Dalej jest już „normalniej”, bardziej w stylu Lonker See – gitara z basem i perkusją stopniowo budują muzyczną narrację, początkowo przez mantryczno-matematyczne powtórzenia, by przejść do przyjemnego, świdrującego i dość melodyjnego riffu.

Najlepiej jest jednak przy 5:30, mniej więcej w połowie kompozycji, kiedy na prowadzenie wysuwa się przestrzenny, multiplikowany wokal Asi Kucharskiej. Robi się wówczas mroczniej, bardziej chłodno, lecz to zimno jest z innej planety niż Frozen Madonny. Całości dopełnia hipnotycznie powtarzane „dark mother”, gdzie w tle słychać wariacje saksofonu. To już strych tego utworu, ale chce się schodzić na dół, żeby wracać do całości. Bo warto.

Appendix. Mówi się, że Kiev Office to grupa z morza i marzeń. Lonker See to grupa z jeziora i improwizacji. Zapowiada się bardzo interesujący album.

Marcin Wójcik

 

 

10 minut do przystanku

SUICIDEBYCOP – SUICIDEBYCOP EP

sulysajd

Toruńska grupa po wydaniu EPki odwiedza wiele miejsc w kraju i za granicą, dostarczając gawiedzi sporą dawkę euforii, co widać nawet na zdjęciach zamieszczanych przez zespół na ich facebookowym profilu. Muzyka „sułisajdów” to stary, dobry hc punk. Nie ma w tym nic odkrywczego, ale właśnie w tej klasyce i oczywistości tkwi potęga. Każdy czasem potrzebuje konkretów, bez zbędnej gadki.

Dynamicznie rzężące gitary, ostre kostkowanie przytłumionych strun w „Tired” pozwalają na osiąganie dużych prędkości na desce, która jest widoczna na okładce. Z resztą piesze wędrówki też nabierają przy tym tempa. Wykrzyczane, gardłowe „I don’t wanna live forever” nasuwa skojarzenia z Bon Jovim, tylko on śpiewał, że akurat chce. Do tego wstęp z klasycznym sprzęganiem gitary, tłuczeniem w poszczególne bębny, by wreszcie ruszyć z impetem, jak te wszystkie czarne golfy spod świateł. „I Just wanna die tonight”. Na koniec, najdłuższy z całej płyty – ponad dwuminutowy „Distorted Mind” jest właśnie tym, czego od hc oczekuję. Dobry riff, tempo, perkusja jak radziecki czołg. Przy tym jednostajność zabita przez zmienną prędkość i sensowne przeciąganie wzbudzających się jęków gitar. Idealnie dziesięć minut w drodze do stacji kolei miejskiej.

https://suicidexbyxcop.bandcamp.com/releases
https://www.facebook.com/suicidexbyxcop/?fref=ts

TORPUR – DUNGEON ROCK DEMO

torpur

Kraków też sympatyzuje z deską, ale na południu dziesięć minut spędza się inaczej. Torpur to duet, czyli grają bez basu. Brak dołu jest lo-fi, jak samo ogólne „brzmienie” zespołu. „Garażowy brud” to zbyt lekkie określenie. Torpur sam o sobie mówi: „Gramy punka dla goblinów” i to powinno wystarczyć.

Dzikość płynącą z gnijącej piwnicy zarejestrowano za pomocą czegoś, co zapisuje dźwięk. Nie ma tu raczej mowy o jakiejkolwiek produkcji. Jest wolność myśli, a właściwie emocji, bo trudno ze szczekającego wokalu wyłuskać jakieś logiczne słowa. Wolność ta została przelana na urządzenie rejestrujące, za pomocą instrumentów, z których wydobyto chyba najgorsze z najgorszych dźwięków. Jest w tym coś z masochizmu. Trudno do tego wracać, ale czasem jakiś ponury instynkt dochodzi do głosu i wtedy dziesięć minut można spędzić słuchając różowej płyty z deskorolką.

https://torpur.bandcamp.com/album/dungeon-rock-demo
https://www.facebook.com/torpurpunx/?ref=ts&fref=ts

MW

Zmotoryzowane klipy muzyczne

vhs-150718_640

W wielu wideoklipach pojawia się jakiś samochód. Auta spełniają tam różne funkcje – od szpanerskich wózków Xzibita i 50 Centa przez wyścigówki u Prodigy, aż po klimatyczne klasyki u wielu innych. Oto całkowicie subiektywna kompilacja najciekawszych obrazków, w których pojawiają się różne  pojazdy.

Skawalker – „Gdyby ktoś”
https://www.youtube.com/watch?v=HBxHMq6HDmw

Skawalker działał w pierwszej połowie lat 90. Formacja została założona przez Grzegorza Skawińskiego i jego druha Waldemara Tkaczyka, którzy opuścili Kombi, by podążać rockową ścieżką. Zespół sam w sobie nie był zły, miał kilka dobrych strzałów, zaś prawdziwą świeżość tchnęła w nich dopiero Agnieszka Chylińska, gdy grupę przemianowano już na O.N.A.
Do ballady „Gdyby ktoś” powstał obrazek, którego realizacji podjął się… Kuba Wojewódzki, mający na koncie także realizacje dla Wilków, Urszuli, Hey, Iry i innych. W teledysku Skawalkera pojawia się Fiat 125p jako auto, którym poruszają się młodzi bandyci, napadający na stacje benzynowe, czy krzywdzący dziewczyny. Dlaczego właśnie Duży Fiat, a nie na przykład BMW? Polski samochód był wówczas śmiesznie tani. Jeździli nim starsi ludzie, albo tacy, których nie było stać na nic lepszego. Także młodych rzezimieszków z teledysku. Wóz nie budzi szacunku, ale wygląda wiarygodnie. Pewnie był tańszy od gitary Skawińskiego, którą również można w klipie dostrzec.
Dziś auto ma status klasyka, a zadbane egzemplarze osiągają astronomiczne ceny.

Grace Jones – „Slave To The Rhythm”
https://www.youtube.com/watch?v=Z0XLzIswI2s

W latach osiemdziesiątych wszystko było futurystyczne. Dźwięki, odzież, filmy, auta. Popkultura tamtych czasów wyprodukowała też sporo błyszczącego kiczu, zaś na futurystycznej fali płynęli także francuscy producenci samochodów, którzy do dziś z resztą znani są z odważnej stylistyki swoich produktów. W 1985 roku produkowany już przez Citroena model CX przeszedł lifting. Jak zatem w ciekawy sposób poinformować o tym fakcie nabywców? Znana artystka wydaje nową płytę, jest na fali, muzyka jest świeża i popularna. Powstaje więc, zgodnie z duchem czasu, futurystyczny teledysk, a w nim… odświeżony, wciąż nowoczesny Citroen CX. Auto pojawia się tylko przez chwilę, ale robi wręcz piorunujące wrażenie. „Slave to the rhythm” szybko staje się „tym klipem z CX’em”. Znakomita reklama. Francuzi to jednak geniusze marketingu.

The Dumplings – „Nie gotujemy”
https://www.youtube.com/watch?v=W7GvOvjNwDI

The Dumplings to młoda, polska grupa na światowym poziomie. Ich muzyka brzmi niebanalnie i świeżo. Mimo, że w brzmieniu czuć powiew świata zachodniego, to jednak Pierogi zachowały swoją tożsamość w nazwie (no dobrze, zangielszczonej, ale jednak) i tekstach śpiewanych w języku ojczystym.
Polskość serwowana przez The Dumplings wyraża się także w klipie do „Nie gotujemy”. Jej symbolem jest między innymi autobus Jelcz, zwany potocznie „Ogórkiem”. Pojazd jest widoczny właściwie przez cały czas, co więcej, ogrywa w teledysku rolę wnętrza, sceny, a nawet planu. Ogórki jeździły w całej Polsce jako PKS-y i autobusy miejskie, a z czasem stały się jednym z symboli PRL, a dziś także elementem popkultury jako „coś polskiego”.

Chichot losu polega na tym, że Jelcz 043 w rzeczywistości był produktem licencyjnym. Pojazd skonstruowano w Czechosłowacji i nazywał się Skoda 706 RTO. Bliźniaczy Jelcz nie różnił się od Skody właściwie niczym.

Kaliber 44 – „Plus i Minus”
https://www.youtube.com/watch?v=_6nYbdGhqDY

Legenda polskiego rapu również ma w swoim dorobku teledyski z samochodami. Kaliber 44 zadebiutował w 1996 roku, a jednym z singli promujących LP „Księga tajemnicza. Prolog.” był właśnie „Plus i Minus”.
Lwia część akcji teledysku dzieje się we wnętrzu starego już w tamtym czasie Mercedesa W115, znanego w Polsce jako „Przejściówka” albo „Puchacz”. W naszym kraju było ich stosunkowo niewiele, najczęściej pełniły role taksówek albo limuzyn panów w słusznym już wieku. W klipie za kierownicą Mercedesa zasiada Joka, członek K44. Trudno jednak stwierdzić, czy wóz rzeczywiście należał do niego. Pewne jest natomiast, że wnętrze „Przejściówki” nadaje obrazowi odpowiedniego charakteru. Trudno jest wyobrazić sobie siedzącego na tylnej kanapie Magika, który kreśli „+ i – ‘’ na zaparowanej szybie Fiata Punto albo Peugeota 205.

Kavinsky – Protovision
https://www.youtube.com/watch?v=41_svUt5_e0

Francuski muzyk oscylujący wokół dźwięków elektronicznych zdobył sławę jako autor soundtracku do filmu „Drive”. W jego twórczości słychać echa lat osiemdziesiątych, co ma także swoje odbicie w teledysku do „Protovision”. W obrazie pojawia się Ferrari Testarossa, oczywiście czerwone. Ten model słynnej, włoskiej marki był synonimem luksusowego auta sportowego swojej epoki. Mimo konkurencji ze strony ziomków z Lamborghini, nie pomijając także innych bolidów (np. Porsche), Testarossa miała w sobie najwięcej szyku i elegancji. Auto robi wrażenie do dziś, o czym doskonale wie także Kavinsky.

Robbie Wiliams – „Tripping”
https://www.youtube.com/watch?v=g52Uh9wmqZg

Video do tego utworu jest utrzymane w onirycznym klimacie. Sporo tutaj sytuacji, które znamy ze snów (np. bieg w miejscu), czy motywów fantastycznych, jak np. śpiewający głosem Robbiego mały chłopiec, na oko dwu-trzy letni. Nie zabrakło też ukłonu w stronę kinomanów – kto lubi Kubricka, lub oglądał chociażby „The Shining”, ten szybko dostrzeże odniesienia. Fantastyczna rzeczywistość rodem z „głupich” snów, wymaga specyficznie wyglądających przedmiotów. Jednym z nich jest SAAB 95, który przemierza papierowe miasto z Wiliamsem i kilkoma postaciami w środku.  Saaby zawdzięczają swoje sylwetki tradycji  konstruowania samolotów, co było i wciąż jest głównym zajęciem tej firmy. SAAB to zresztą skrót od „Szwedzka Spółka Akcyjna Budowy Samolotów”.

Sateliti – „Crna Dvojka”
https://www.youtube.com/watch?v=jEST5pBp078

Deserki zawsze na koniec. Sateliti to bośniacki zespół, który w swojej twórczości odnosi się do tradycji ludowych. Robi to w osobliwy sposób, ponieważ aranżuje wszystko na biesiadną nutę, co nad Wisłą znamy jako disco polo. Oprócz tradycji ludowych Sateliti odnieśli się też do bośniackiej codzienności, pisząc także piosenki o Audi i czarnym Golfie. Tak. Volkswagen Golf II jest w Bośni popularnym i cenionym samochodem, zaś jego posiadacz cieszy się trochę lepszym statusem niż jego polski odpowiednik.
Trudno zatem, żeby w piosence o „Dvojce” nie pojawił się rzeczony pojazd. W obrazie oprócz tego, że auto stoi obok muzyków, właściwie nic się nie dzieje. W teledysku zastosowano tylko jakiś prymitywny montaż a’la weselne filmy na VHS. „Crna Dvojka” to ciekawostka, ale niestety asłuchalna. Propozycja raczej dla masochistów, którzy zniosą plastikowe brzmienie „parapetów” z supermarketu. Ta gitara, którą tam widać, to zmyła. Serio. Nie wiem, kto się na to nabiera…
MW

Wszystkie zespoły Franka Fariana

Niewielu jest ludzi w świecie muzyki rozrywkowej, mających tak szerokie wpływy jakie miał Frank Farian. Przez niemal trzy dekady kreował nowe składy tworzące wielkie przeboje muzyki tanecznej, produkując przy tym nieco skandalu i trochę kiczu.

Postać Fariana była tutaj przywoływana przy okazji tekstu dotyczącego ogólnego zjawiska jakim była muzyka eurodance. W związku z tym, że większość najważniejszych dla gatunku zespołów wyszła spod igły niemieckiego producenta i menadżera, można powiedzieć, że Frank Farian jest papieżem eurodance i cesarzem sukcesu. Jest wielce prawdopodobne, że na ostatniej twojej imprezie „zagrała” któraś z tych grup. Gdzieś tam pomiędzy Popkiem i Pitbullem.

Boney M. Na dźwięk tej nazwy już dudni w uszach „Daddy Cool” albo „Rasputin”. Wszystkie inne zespoły, wykonujące disco w latach siedemdziesiątych, mogą opalać się w blasku tej grupy nawet po wielu latach. Boney M. powstało w 1976 roku w RFN i właściwie funkcjonuje do dziś, choć ich złota era skończyła się mniej więcej w 1984 roku, kiedy Bobby Farrell został na pewien czas usunięty ze składu. Tworząc tę formację Farian działał według metody, którą po wielkim sukcesie stosował niemal za każdym razem – muzycy egzotycznego pochodzenia, świeży, taneczny, porywający bit, lekkie (wręcz banalne) teksty i dobrej jakości produkcja nastawiona na zysk. Ten ostatni czynnik został dość daleko posunięty – w nagraniach często brali udział goście, śpiewał także sam menadżer, czego z resztą nie ukrywano.
Skład koncertowy, uznawany za oficjalny, stanowili sami czarni muzycy: Liz Mitchell, Maizie Williams, Marcia Barrett i Bobbie Farrell – były marynarz i DJ pochodzący z Aruby słynący ze swojego stylu tanecznego. Farell, oprócz tańca na scenie, nie udzielał się wokalnie. W późniejszych latach istnienia grupy muzyk użył swojego głosu w kilku utworach, jednak nie zaważyły one na dalszych losach Boney M.

Eruption. Zespół powstał w Wielkiej Brytanii w 1974 roku, czyli na dwa lata przed Boney M. Eruption zostało zauważone przez Fariana podczas ich trasy w RFN (wtedy oczywiście istniały dwa państwa niemieckie). Dzięki temu zespół związał się z wytwórnią Hansa Records z Berlina, grał wspólne trasy z Boney M. (jako support) i nagrał przebój „One way ticket”, który w rzeczywistości… jest coverem. Konia z rzędem temu, kto zna oryginał (!)
Istnieje takie prawdopodobieństwo, że Eruption zainspirowało Fariana do założenia Boney M. Ich wizyta w zachodnich Niemczech przypadła tuż przed powstaniem „boneyów”, a w składzie występowali muzycy o podobnym pochodzeniu, wyglądzie i predyspozycjach jak w zespole stworzonym później przez menadżera.
Far Corporation. Lata 1985-1994. Najdziwiniejszy zespół w tym zestawieniu. Nazwa to skrót od „Frank Farian Corporation”. Dobrze, że uległa takiej modyfikacji. Choć i tak brzmi pretensjonalnie, to przynajmniej nie zdradza cynizmu założyciela. W składzie FC znaleźli się muzycy znani z Toto (m.in. Steve Lukather!) i wykonywali kiczowate, pseudo-rockowe ballady, które brzmiały nienaturalnie i plastikowo. Zero polotu i finezji, z czego pewnie zdawał sobie sprawę sam Farian, bo w międzyczasie zestawił nową, bardziej sukcesogenną grupę.

Milli Vanilli. Fala sukcesu wyrzuciła Boney M. na brzeg, a Far Corporation wciąż nie osiągało zamierzonego celu. W 1988 powstało więc Milli Vanilli. Ich muzyka była świeża, przyjemna i wpisywała się bardziej w ramy soulu, albo czegoś w rodzaju soul’n’popu. W każdym razie bardziej do posłuchania i wyluzowania niż dzikich harców na dyskotece. Grupa wydała album „All Or Nothing”, z którego pochodzi np. „I’m gonna miss you”. Farian posuwa się jednak za daleko i początkowo ukrywa fakt, że na płycie nie śpiewa ten sam duet, który słuchacze znają z teledysków i zdjęć. Mistyfikacja wychodzi na jaw, gdy 1990 roku zespół otrzymuje Grammy w kategorii „najlepszy nowy artysta”. Po wpadce nagroda została odebrana, a zespół rozwiązany. W ten sposób Farian ma na swoim koncie jedno z największych oszustw w historii muzyki rozrywkowej. Mimo prób wskrzeszenia Milli Vanilli we właściwym składzie, nie udało się już odzyskać dobrego imienia. Ponadto, w wyniku skandalu, Rob Pilatus – członek „fałszywego” duetu – przedawkował narkotyki, co doprowadziło do jego śmierci w 1998 roku.
Milli Vanilli prezentowało najwyższy poziom artystyczny spośród wszystkich zespołów założonych przez Fariana. Grammy była słusznie przyznana i dziwi fakt, że menadżer podjął tak absurdalną decyzję, mając z reguły dobrą intuicję i przede wszystkim spore doświadczenie. Być może MV byłoby dziś cenioną grupą z renomą godną Boney M.

La Bouche. fr. „Usta”. Jeden z ważniejszych zespołów w nurcie eurodance. To także, obok Boney M. i Milli Vanilli najważniejsze „dzieło” Franka Fariana. Grupa powstała w 1994 roku i z przerwą po między latami 2002-2007 działa do dziś, chociaż nie cieszy się już rozgłosem.
W składzie znalazł się Amerykanin Lane McCray, który zjawił się w Europie jako żołnierz U.S. Army. McCray zajął się partiami rapowanymi. Melanie Thornton, też z USA, przyjechała do Niemiec w 1992 roku i tam zamieszkała. Gdy popularność eurodance i samego La Bouche zaczęła spadać, wokalistka zajęła się karierą solową i szło jej całkiem nieźle. Niestety, zginęła w 2001 roku w katastrofie lotniczej.
Lotnictwo w jakiś stopniu od początku było związane z La Bouche. McCray, będąc żołnierzem, służył w siłach powietrznych. Ostatni album Thornton, wydany kilka miesięcy przed tragiczną śmiercią, nosił tytuł „Ready to fly„. Nawet na tak lekkiej muzyce ciąży czasem zły omen.
Le Click. Zespół powstał rok przed La Bouche i właściwie można powiedzieć, że obie grupy są bliźniaczymi tworami. Do tego stopnia, że obie nazwy zostały zaczerpnięte z tego samego języka. Co więcej, „Tonight Is The Night” zostało nagrane z udziałem Melanie Thornton (sic!). Z czasem La Bouche stało się zespołem lepiej prosperującym, więc Le Click zostało rozwiązane.
No Mercy. W roku 1996 Farian zakłada kolejny skład, tym razem zestawiony z młodych mężczyzn latynoamerykańskiego pochodzenia. Klipy przedstawiają amerykańskie widoczki i… w sumie nic poza tym. Być może była to próba ekspansji eurodance na Stany Zjednoczone, ale skutek był mizerny. Dziś od czasu do czasu pojawiają się w programie „Jaka To Melodia?” żeby zagrać „Where do you go” z playbacku.

MW

Słupskie Latarnie

SWG

Są znaki na niebie i ziemi. Są znaki i w Słupsku, które mówią, że Struggle With God wyszło do ludzi z nową płytą.

Zespół przerywa niemal czteroletnią, płytową ciszę. Grupa istnieje od 2009 roku, po drodze wydając demo, a później (2012) bardzo dobrą EPkę „Lid Curtain”. Potem koncertuje coraz rzadziej, zwłaszcza poza macierzystym Słupskiem.
W grudniu 2015 w Internecie pojawia się informacja o pracach nad nowym wydawnictwem, wspierana dość tajemniczym video-teaserem na YouTubie z Kościołem Mariackim w Słupsku w roli głównej. W styczniu 2016 „Letarg” wychodzi na światło dzienne.

Mini-album zawiera pięć kompozycji o dziwnych i krótkich tytułach (np. Kostropata, Domkirke, Kąsacz). Całość otwiera króciutki, ledwie ponad dwuminutowy „Sztylet”. Pierwsze dźwięki to męski krzyk, który za pierwszym razem przysparza o niezły dreszczyk. Ostro brzmiącym gitarom zaś towarzyszy gęsta i dynamiczna perkusja, a same uderzenia są precyzyjne jak mechanizm szwajcarskiego zegarka. Jeszcze ciekawiej jest po „Sztylecie” – „Domkirke” to krótki motyw, trwający mniej niż minutę. Zwięźle i treściwie, jak na mrocznie brzmiące, kościelne organy. Czy prawdziwy organista zagrał z SWG? O takie nuty prędzej posądziłbym gitarzystę – Michała Mezgera, który znany jest z różnych artykulacyjnych eksperymentów.
„Domkirke” płynnie przechodzi w utwór „Kostropata”. Bardzo fajny zabieg, nie jest nadzwyczajnym odkryciem, ale piękno tkwi w szczególe.
Na koniec zespół przytacza masywnego „Niedźwiedzia”. To najdłuższa, ponad trzynastominutowa, rozbudowana kompozycja. Tutaj muzycy wchodzą na wyższy poziom swoich możliwości. Zmieniają się riffy, tempa. Pomiędzy nimi zastosowano udane mostki. Wokale na „Niedźwiedziu” są najbardziej czytelne, dzięki czemu można wreszcie zrozumieć słowa za pierwszym odsłuchem. Coraz mniej dźwięków na koniec, jednak robi się jeszcze bardziej tajemniczo i –co ciekawe – przyjemniej dla ucha.

„Letarg” to interesujący zapis kolejnego etapu istnienia grupy. Struggle With God zrezygnowało z basu, pozostawiając miejsce tylko dla perkusji i gitary. Zaważyło to na brzmieniu zespołu, które teraz poszło nową drogą – jest nieco więcej melodyjnych dźwięków, poszukiwania ich w nieco innych źródłach. Stary duch, natomiast, wciąż tkwi w niskim strojeniu i głośnym pierdolnięciu, na którym grupa zbudowała swoją markę. Zmienił się też charakter perkusji, która stała się dziksza, dosadniejsza, ale przy tym niesamowicie precyzyjna.

Demówka SWG jest dobrą propozycją przede wszystkim dla ludzi, których interesują poczynania podziemnych, lokalnych kapel. Słupska scena (niestety) nie może się pochwalić wielkością, różnorodnością, czy wieloma składami znanymi także w sferze krajowej. Warto, mimo to, zwrócić uwagę na Pomorze, które nie zamyka się tylko w Trójmieście. Struggle With God może być latarnią jasno oświetlającą punkcik z napisem „Słupsk”. Udowadniają to swoją najnowszą produkcją.
MW

 

„Get Your Body On A Dancefloor”

Z gatunkami muzycznymi jest tak, że są grupy ludzi (narody albo jeszcze mniejsze społeczności), które specjalizują się w jakimś stylu, albo kreują coś, co rozlewa się trochę szerzej i wtedy tamtych uznaje się za „ojców” takiej muzyki. Eurodance to domena Niemców. Nie nazywa się jednak „Germandance”, bo Niemcom zaczęli wtórować Belgowie czy Holendrzy, ale niewątpliwie to ci pierwsi położyli fundament.

Niektóre źródła podają, że początki eurodance’u sięgają lat osiemdziesiątych, albo i jeszcze wcześniej. Fakt, większość formacji tego nurtu rozpoczynało działalność u schyłku ósmej dekady XX wieku, ale nie widzę zasadności uznawania np. Modern Talking jako twórców działających w tym nurcie. Dieter Bohler i Thomas Anders, wraz z podobnymi grupami położyli fundament pod tę metodę tworzenia muzyki, jednak za moment narodzin eurodance uznałbym rok 1989 –przełomowy w historii starego kontynentu. Rozkwit zaś to lata 90-te (co nie ulega wątpliwości) i tym samym schyłek wraz z końcem tej barwnej dekady.

Muzyka taneczna ma swoje korzenie jeszcze w latach siedemdziesiątych, czyli w erze disco. Wszystkie późniejsze gatunki, służące głównie imprezowemu nastrojowi, zasadniczo opierają się na tym samym szkielecie – rytm z wyrazistym basem, do którego łatwo się ruszać, wpadające w ucho melodie i proste, wręcz banalne, teksty o pozytywnym wydźwięku. Do tego chwytliwy refren, nawet z jakąś prymitywną zaśpiewką, i gotowe. Różnice pojawiają się wraz z postępującym czasem, który eliminuje instrumenty na rzecz elektroniki. Na czym więc polega fenomen eurodance, skoro jest to muzyka równie banalna? Znów przenosimy się do Niemiec…

W 1975 roku powstaje zespół Boney M, który formuje Frank Farian – człowiek, który w zasadzie nadaje kierunek dalszemu rozwojowi muzyki tanecznej w Europie. Farian nie został członkiem zespołu, ale wiedział jak nim pokierować, żeby osiągnąć sukces. Dobiera odpowiednich producentów, muzyków i tak dalej. Idąc za ciosem (i mając w rękach przepis na sukces) formuje kolejne dance’owe składy i w roku 1988 powstaje Milli Vanilli. Grupa błyskawicznie staje się popularna i zdobywa nawet Grammy, ale na jaw wychodzą kulisy patentów Fariana – Fab Morvan i Rob Pillatus nie byli prawdziwymi wokalistami zespołu, lecz tylko występowali w teledyskach jako „twarze”. Grammy zostaje im odebrana (jedyny raz w historii tej nagrody!), a zespół traci sympatię słuchaczy. Frank Farian trochę się sparzył, ale nie powstrzymuje go to od dalszej działalności menedżerskiej. Dzięki niemu powstają La Bouche i Le Click, które wywierają silny wpływ na rozwój nurtu eurodance.
Euro-mistrzom często jednak pomagali czarnoskórzy muzycy (pochodzący z USA oraz innych zakątków globu), do których najczęściej należały partie wokalne, nierzadko rapowane. Trend ten zapoczątkował… Frank Farian, wcielając do Boney M Bobbiego Farella, byłego marynarza i DJ’a pochodzącego z Aruby i zamieszkałego w Niemczech. Czarni muzycy pojawili się też w Milli Vanilli, La Bouche, Le Click, a także w zespołach niezwiązanych z Farianem (SNAP!, 2Limited, Corona, Mr. President, Technotronic itd.), czyli w sumie w większości grup działających w nurcie. Najbardziej znanym, czarnoskórym muzykiem eurodance jest Dr Alban, który rozpoczął swą karierę w Sztokholmie, gdzie studiował stomatologię (dlatego ten „doktor”). Ponadto Alban jest chyba jedynym czarnym, obok Haddaway’a, który działał wówczas solo, nie zaś jako członek grupy.

Frank Farian (a właściwie Franz Reuther, bo Farian to pseudonim) formował swoje zespoły u siebie, czyli w Niemczech, jednak ich sukcesy zagraniczne zainspirowały muzyków w innych krajach europejskich, (jak była mowa wcześniej) dlatego Niemcy szybko tracą monopol, a gatunek staje się nieco bardziej kosmopolityczny. W Belgii powstaje Technotronic („Pump up the jam”), w Holandii 2Limited („No limits”). Włochy mogły pochwalić się Coroną i Gigi D’agostino (choć ten mocno skłaniał się ku techno). Szwecję reprezentowali Ace Of Base oraz wspomniany wcześniej Dr Alban. Przedstawiciele niemieckiego prymatu to m.in.: Milli Vanilli, La Bouche, Le Click, Mr. President, Fun Factory, E-Rotic, SNAP! itd. Oczywiście twórców i zespołów jest znacznie, znacznie więcej, ale starałem się wymienić tych, którzy odcisnęli szczególne piętno na gatunku. Nie udało się rozwinąć polskiej gałęzi eurodance. Być może gdzieś tam istniały jakieś pojedyncze utwory nawiązujące do stylu, ale nie było to nic znaczącego, skoro niewiele o tym wiadomo. Nad Wisłą wówczas triumfy święciło disco polo, w pewnym stopniu samorodny gatunek muzyki tanecznej.

Eurodance przyczynił się także do zaistnienia terminu zespół jednego utworu. Przedstawiciele tego gatunku tworzyli głównie po to, żeby zdobyć popularność i wszelkie inne korzyści, które za sobą niesie. Nawet jeśli rzeczywiście muzyka stała się sposobem na życie, to jednak wartość artystyczna schodziła na dalszy plan. Trudno jest wydawać hit za hitem, a nawet jeśli taki udało się stworzyć, to resztę albumu stanowiły „zapchaj dziury”, będące jeszcze bardziej kiczowate od „smesz hitu”. Wytwórnie zaczęły więc stawiać na składanki, żeby jakoś ratować sytuację. Charakterystyki wydawniczej (że się tak wyrażę) gatunku dopełnił rynek piracki – tworzone chałupniczo składanki, masowe przegrywanie kaset od znajomych i ich znajomych. Takie przed-internetowe P2P. Istnieli nawet ludzie, którzy przy okazji nagrywania piratów przemycali swoją DJ’ską twórczość dodając różne remiksy itp.

Niezwykłość eurodance stworzył też tzw. kontekst kulturowy. Nurt kształtuje się w czasie, gdy upada mur berliński. Europa nie jest już podzielona, jednak jej wschodnia część nie chce już dłużej odstawać od zachodniej. Rozpoczyna się więc wielki import na wschód wszystkiego, co zachodnie – zasad wolnego rynku, samochodów, przedmiotów codziennego użytku i popkultury. Ta ostatnia dociera w nieograniczonych ilościach w postaci telewizji kablowej i satelitarnej, kaset VHS, czasopism i kaset audio, na których dominuje eurodance – nowoczesna, „zachodnia” muzyka, która w jakimś stopniu scala podzielony dotąd kontynent.

Eurodance jest produktem masowej kultury. Podobnie jak inne gatunki muzyki tanecznej, nie oferuje nic poza możliwością zabawy czy wywołania pozytywnych emocji. Stał się jednak kulturowym zapisem lat 90-tych i poetyki tamtych czasów. Ponadto w sposób symboliczny łączył narody i rasy oraz zabliźniał ranę na granicy między „wschodem” a „zachodem”. Mimo, że minęło już dwadzieścia lat, to spora część tych utworów wciąż uświetnia niejedną imprezę, co wciąż utrzymuje tę muzykę przy życiu.
MW